Tina:
Uspokajaliśmy się
kilkanaście dobrych minut. Wcale nie mieliśmy ochoty wracać do rzeczywistości.
Złapała nas cholerna ulewa na górze skoczni i przybiegliśmy tutaj. Na terenie skoczni nie było nikogo, poza nami.
Siedzieliśmy w jego samochodzie i patrzyliśmy tępo w deskę rozdzielczą. Moja
dłoń był uwięziona w jego. Czułam jak krew pomału mi odpływa z lewej kończyny,
ale to było przyjemne na swój sposób. Potrzebował mnie. A ja lubię czuć się mu
potrzebna…
- Kocham Cię… - cichy szept
wydobył się z jego ust. Każde kolejne słowo wbijało mi w serce miliardy małych
sztylecików. Pioruny trzaskały wokół nas, co podkręcało kumulowanie w nas tych
wszystkich emocji.
- Proszę Cię… Andi, musimy to
skończyć. Może nas nie powinno nigdy być razem?
- Teraz to dojebałaś – patrzy z
wyrzutem. Kulę się jak mała dziewczynka pod jego karcącym spojrzeniem. Wyrywam
dłoń i otulam ramionami swoje podkurczone kolana.
- Skoro Ty się bronisz, to ja to
muszę zrobić – wzdycham ciężko. Po chwili jednak wpijam się w jego wargi z
nieznaną mi dotąd zachłannością. To jest nasz ostatni pocałunek. On to wie i ja
to wiem.
Siadam
na jego kolanach i właściwie gówno mnie obchodzi co będzie dalej. Chcę, żeby to
był nasz ostatni raz. W tym cholernym Audi. W tej popierdolonej sytuacji.
Ostatni.
Nie
wiem kiedy nawet nasze ubrania znajdują się porozrzucane po samochodzie. Nie
wiem kiedy zaczęliśmy się poruszać w wspólnym rytmie. Czułam tylko jego ciało
pod swoim. Zachłanny, męski, stanowczy. Uwielbiam go takiego.
Spełnienie.
Oboje ciężko oddychamy, patrząc w swoje oczy. Jest duszno i parno. Ocieram
palcami pot z jego czoła. To jest mężczyzna mojego życia. Im dłużej z nim
jestem, tym bardziej jestem tego pewna.
- Wiesz, że musze iść… -
szepczę, choć nie mam cholernej ochoty zakłócać tej chwili. Gdzieś w głowie mam
wizję zaniepokojonej dziewczyny Andreasa, wpatrzonej w okno i wyczekującej
szczęśliwego powrotu ojca jej dziecka do domu. Od razu na mojej twarzy pojawia
się grymas.
- Zostań jeszcze chwilę – całuje
mój nos. – Chcę Cię czuć jeszcze trochę… – dodaje ciszej. Doprawdy, jak mi ktoś
jeszcze raz pierdolnie, że on ma dziecięcy, piszczący głos, to zabiję.
- Po co chcesz to przedłużać?
Myślisz, że za dwadzieścia minut będzie nam łatwiej?
- Ja nie chcę Cię zostawiać –
czemu on jest taki poważny?
- Mogę ja Cię zostawić, jeśli to
ułatwi sprawę – chichoczę, ale on w odpowiedzi marszczy brwi.
- To nie jest śmieszne… - wiem.
Wiem kuźwa, że to nie jest śmieszne. Głupawy uśmieszek znika z mojej twarzy.
- Wiem – szepczę i całuję jego
czoło. Przytulam się do niego i obejmuję go z całej siły. Po chwili odrywam się
od niego i próbuję chwycić mój biustonosz, który leży na tylnym siedzeniu.
Zakładam koszulkę i dresy na fotelu pasażera. Biorę głęboki oddech i wychodzę
bez słowa. Tak będzie najlepiej. Biegnę do mojej polówki i po chwili znajduję
się w drodze powrotnej do centrum.
Tak oto
zakończyłam swoją przygodę z Andreasem Wellingerem. Chyba zrozumiał, że nie ma
dla nas szans. Z jednej strony mnie to cieszy, ale z drugiej, jak to w ogóle
mogłoby kogoś cieszyć na moim miejscu?
Ubieram szpilki i
idę do samochodu. Dzisiaj muszę rozprawić się z reklamodawcami. Nadal musze
dbać o interesy firmy. Katastrowy w życiu prywatnym nie mogą mieć wpływu na
interesy. Tata mnie tego nauczył. I tego się będę trzymać.
Do biura
przyjeżdżam spóźniona, zła, senna, głodna. Jak siedem nieszczęść.
- Dzień dobry – witam się z Ritą i silę na lekki uśmiech.
- Cos się stało? – patrzy na mnie od wejścia z miną zbitego pieska.
- Nie – rzucam chłodno. Idiota by się tylko nie zorientował, że
kłamię.
- Wysil się na uśmiech. Są już – informuje mnie z lekkim uśmiechem.
Spoglądam na zegarek. No tak.
- Idę – biorę głęboki oddech i kieruję chwiejne kroki do sali
konferencyjnej. Tam siedzi już Hermann.
- Dzień dobry, przepraszam za spóźnienie – mówię cicho i siadam obok
wspólnika ojca.
- Nic się nie stało – starszy Wellinger szczerzy się do mnie jak głupi
do sera. Niech on na mnie nie patrzy. Czuję się przepalana na wylot. Dlaczego
oni są tak podobni? W oczach Hermanna widzę Andreasa. Oczy zaczynają mi się
zalewać łzami.
- Zaczynamy – dwóch znajomych mi mężczyzn wyciąga przejrzane wcześniej
umowy i zaczynamy dyskusję.
Godzinę później
wychodzę z sali konferencyjnej wkurwiona. Na siebie. Na nich. Na wszystko.
- Do widzenia – Hermann żegna się uściskiem dłoni z każdym, ale na
jego twarzy widać czystą złość. Gdy wychodzą spogląda na mnie.
- Nie wiem, co Cię napadło… - rzuca. – Musimy porozmawiać – kieruje
się z powrotem do sali. Rita pyta mnie wzrokiem co się stało, a ja tylko
wzruszam ramionami.
- No strzelaj – rozsiadam się na krześle naprzeciw Wellingera i czekam
na lincz.
- Dlaczego wpieprzasz się w tą umowę? Mówiłem, że musimy poświęcić
zyski. Nie jest dobrze…
- Wiem. Ale co to za reklama, która pozbywa nas 70% zysków?
- Taka, że są rozpoznawani na całym świecie.
- A nam nie potrzeba aż takiej reklamy, skoro w rodzimym kraju nas nie
kupują…
- Jesteś taka mądra, ale od tygodnia nawet palcem nie kiwnęłaś w tej
sprawie.
- Mam swoje powody… - mruczę. Mam ochotę się rozpłakać, ale nie chce
wyjść na beksę. Jednak podobieństwo Wellingerów jest tylko wizualne. Z
charakterów są kompletnie inni.
- Ja też mam powody! – bije pięścią w stół. – Rozwiodłem się i nie
jest mi do śmiechu, ale nie będę zaniedbywał pracy!
- Nie wiedziałam… - i co? Znowu wygląda na to, że nic nie potrafię… -
Przepraszam.
- Nie przepraszaj. Wszystkim jest ciężko… - siada obok mnie i próbuje
mnie dotknąć. Uciekam ramieniem z dala od niego i patrzę trochę jak na idiotę.
- Postaram się naprawić tą sprawę – rzucam stanowczo.
- Nie. Zajmij się kolejnym kontraktem. Ja ich udobrucham – odpowiada.
- Pójdę już… - czuję jakieś obrzydzenie, gdy się na mnie gapi. Coś
czuję, że się do mnie przyczepi…
Wracam do domu
kompletnie ściorana. Zrzucam marynarkę i szpilki i kładę się na kanapie. Mam
dość. Dzisiejsza pogoda przyprawia tylko o depresję. O nic więcej. Nawet nie
wiem kiedy moje powieki robią się ciężkie.
Budzi mnie dźwięk
dzwonka. Mrużę oczy i szybko rozbudzam się poklepywaniem po policzku. Biegnę do
drzwi szybciej niż bym mogła pomyśleć i jakieś wielkie jest moje zdziwienie,
gdy widzę kto stoi za nimi.
Cornelia:
Jest zdziwiona.
Zaskoczona. Smutna. Nie widziałam jej od czterech lat i widzę już jak bardzo
się zmieniła.
- Co ty robisz? – prycha.
- Chciałam… Musiałam… Ja… - motam się w zeznaniach.
- Spadaj – zamyka mi drzwi przed nosem. Wcale mnie to nie dziwi.
Przecież zasłużyłam na to. Odwracam się
na pięcie, ale po chwili słyszę, że drzwi się otwierają. Tina stoi zapłakana i
prosi mnie spojrzeniem, bym nie odchodziła. Podbiega do mnie i wtula się we
mnie jak mała dziewczynka. Jest cała zapłakana i zdruzgotana.
- Wejdźmy do środka… - kiwa głową i po chwili znajdujemy się wewnątrz
jej mieszkanka.
Idziemy wzdłuż
korytarza i obserwują kątem oka, że na ścianach znajdują się zdjęcia naszej
rodziny. Robi mi się cieplej na sercu, że nie wyrzuciła nas, w szczególności
mnie z pamięci.
- Zimno tu – ciarki przeszywają moje ciało.
- Nie miałam głowy do tego… - mruczy. Stoi w kącie i patrzy na mnie
jak spłoszone źrebię.
- Coś się dzieje, prawda? – rzucam po chwili. Kiwa głową. Wiem, że
muszę do niej podejść inaczej. – Zrobisz nam herbatę? Ja zajmę się kominkiem –
uśmiecham się lekko. Chyba rozumie, że nie chcę nic na siłę i kieruje się do
kuchni.
Gdy ogarniam
kominek, rozglądam się po pomieszczeniu i widzę ogromny burdel. Nie dziwi mnie
to, bo nigdy nie była asem w tym.
- Proszę - mówi i stawia dwa
kubki na jednej z niewielu wolnych przestrzeni na stoliczku do kawy.
- Tina, ja… - próbuję zacząć jakoś składnie, ale nagle odpływa mi cała
układana w drodze przemowa.
- Daj spokój. Przecież wiem co chcesz powiedzieć. Ja się nie gniewam.
Miałaś prawo… - zaczyna.
- Miałam guzik, a nie prawo! Co Ty bredzisz?! Nie miałam prawa stawać
między moją siostrzyczką, a miłością jej życia. Wtedy byłam głupia i samolubna.
Kompletnie spaprałam nam życia.
- Jesteś szczęśliwa? – zaskakuje mnie. Trzyma kubek w dłoniach i upija
łyk, lustrując mnie wzrokiem.
- Tak – odpowiadam szczerze. Bo jestem.
- To dobrze. Cieszę się, że jesteś szczęśliwa. Zawsze mi na tym zależało - moje oczy zalewają się łzami.
- Nie wierzę, że prawie spieprzyłam naszą relację…
- Corni, daj spokój – Corni… Dawno tego nie słyszałam.
- Tina… – wpadamy sobie w ramiona. Odzyskałam siostrę.
- Co u mojego siostrzeńca? – pyta po chwili.
- Dobrze. Zdrowy, zaczyna mówić… Jest oczkiem w głowie Eliasa –
chichoczę. Ona słucha jak zafascynowana. Wcale nie czuję, że nie rozmawiałyśmy
od czterech lat. Czterech!
- Poznam go niedługo, mam nadzieję – odrobina uśmiechu gości na jej
twarzy od kiedy przyjechałam.
- Oczywiście! Teraz jest z ojcem, wujkiem i dziadkiem – dodaję.
- Cieszę się, że przywiozłaś go do domu. Tata zawsze chciał poznać
wnuczka, ale tego nie pokazywał… Bolało go to wszystko. W jednym momencie
posypała się nasza rodzina… - uśmiech znika z jej twarzy.
- Przestań się obwiniać! – krzyczę. – Nie tylko Ty zawiniłaś. Ja i
mama też!
- Kobiety w naszej rodzinie są jakąś zakałą – prycha.
- Tu masz rację – trudno się nie zgodzić. – A teraz mów o co chodzi…
Nie płakałaś, bo brakowało Ci siostry – silę się na uśmiech.
- Nie wiem co mam Ci powiedzieć…
- Co z Andim? – pytam bez ogródek.
- Co ma być. Gówno. Tyle.
- Czyli się widzieliście…
- Spotkaliśmy się już pierwszego dnia. A potem przez cały kolejny
miesiąc. I jak już wyczekałam i wstrzymywałam się miesiąc, bo tak cholernie
chciałam dać nam czas na unormowanie tych pierdolonych nastoletnich hormonów,
to skończyliśmy w łóżku, wyznając sobie miłość. Ale to całe wyznanie i sielanka
trwało może pół dnia? Bo potem, po najchujowszym tygodniu mojego życia, obwiniając
się i żałując przyjazdu tutaj, dowiedziałam się, że człowiek dla którego
zmieniłam całe życie, będzie miał dziecko ze swoją narzeczoną i właśnie tego
się dowiedział… - kończy swój wywód, nie stopując nawet potoku łez płynącego z
jej oczu.
Przytulam ją do
siebie i pozwalam jej płakać. Gładzę dłonią jej plecy i uciszam ją. Nie mogę
uwierzyć, że ona przez to wszystko przechodzi… Dlaczego ona? Ja narobiłam
gówna, uciekłam, a i tak skończyło się dla mnie dobrze. A ona? Zostawiła to,
odsunęła się, zmieniła, dorosła i gdy już miała nadzieję, że życie przestanie
ją kopać, dostała cios. W samo serce.
- Czemu nie zadzwoniłaś? – spytałam cicho.
- Nie sądziłam, że będziesz chciała ze mną rozmawiać… Tak mi Ciebie
brakowało – nie mogę już znieść jej płaczu. Serce mi pęka.
- A on?
- Co on? Powiedziałam mu, że ma się zająć nią i dzieckiem. Nie
umiałabym odebrać niewinnej istotce ojca… - odpowiada.
- Ale nic się nie zmieniło? Nadal Cię kocha…
- Kocha. Ale to nie ma znaczenia. Ja muszę się nauczyć żyć bez niego.
Skoro powiedziałam A, to powiem B.
- Możesz na mnie liczyć.
- Zostaniesz parę dni? Będzie mi łatwiej ogarnąć pierdolnik w mojej
głowie…
- Oczywiście – odpowiadam. – Nie sądzisz, że należałoby tu posprzątać?
- Wypadałoby… Ale nie miałam głowy…
- Schudłaś – zaznaczam.
- Znowu Ci się tyran włączył – chichocze.
- Brakowało Ci tego, ja to wiem. To Ty sprzątaj, a ja jadę na zakupy.
Podejrzewam, że Twoja lodówka wygląda jakby przyjechała prosto ze sklepu… -
Tina wywraca oczami.
W sklepie
zaopatrzam się w pełny wózek produktów spożywczych i trzy butelki wina. Co jak
co, ale trzeba uczcić mój powrót do Ruhpolding. Obok stoiska z warzywami
potrącam niechcący młodą kobietę.
- Przepraszam panią – mówię skruszona. Brunetka spogląda na mnie i
uśmiecha się serdecznie.
- Nic się nie stało – przygląda mi się trochę, ale nie znam jej, więc
nie mam pojęcia czemu.
- Pomogę – dodaję, widząc rozsypane marchewki na podłodze.
- Nie trzeba – odpowiada chłodno. Jednak pomagam jej. Podaję woreczek
i odchodzę.
Płacę za wszystko
i wsiadam do samochodu męża. Dopiero wtedy widzę, że owa brunetka wsiada do
dużego Audi. I nie jest sama. Chowam się trochę i obserwuję jak Andreas pomaga
dziewczynie włożyć zakupy do bagażnika. Sprzecza się z nią i coś i żywo
gestykuluje. To nie jest ten Wellinger, którego pamiętam.
Teraz chyba rozumiem jej wzrok. Musi znać Tinę i
pomyślała, że to ja. Andreas wsiada za kierownicę i czeka, aż brunetka dołączy
do niego. Słyszę swój telefon.
- Tak?
- Mogłabyś ogarnąć jakieś chusteczki? – zapłakana Tina odzywa się w telefonie.
- Zaraz pójdę – rozłączam się i czekam aż Andi odjedzie. Nie
pomogłabym im, gdybym się wplątała w tą sytuację.
W mieszkaniu
zastaje mnie przyjemny zapach truskawek. Świeczki. Pamiętam ich zapach z
dzieciństwa. Tina uwielbiała truskawki i jadła je kilogramami. I wszystko
pachniało truskawkami.
- Moja siostra wróciła – zapominam o spotkaniu w supermarkecie. Tina
wyłania się zza blatu w kuchni i puka w czoło. – No co?
- Co dobrego kupiłaś? Zagląda do toreb postawionych na wyspie
kuchennej.
- Cokolwiek, co zapełni Twoją lodówkę – wyjmuje z toreb wino, co mnie
wcale nie dziwi.
- Najpierw coś zjeść – wydzieram jej butelki z rąk i chowam do szafki.
- Corni… - wzdycha. Ale wie, że mam rację.
Wieczorem, gdy
Tina usypia, dzwonię do męża.
- I jak? Radzicie sobie?
- Nie masz nawet pojęcia jak bardzo.
- To dobrze – uśmiecham się.
- Jak Tina?
- Daj spokój… Tyle złego ją spotkało, zupełnie nie z jej winy…
- A ten facet?
- To skomplikowane… - wzdycham ciężko. – W skrócie. Kochają się
nawzajem, ale jest też jego narzeczona, która spodziewa się dziecka i musieli
ze sobą zerwać…
- Zostajesz pewnie u niej…
- Tak. Muszę ją doprowadzić do stanu używalności. Opiekuj się Robim,
dobrze?
- Wiesz, że to robię – chichocze.
- Kocham Was.
- My Ciebie też.
- Dobranoc – rozłączam się. Kieruję swoje kroki do pokoju gościnnego.
Kładę się i próbuję ogarnąć to wszystko jakoś. Ale ciężko mi idzie…
*****
Cześć.
Z okazji małego jubileuszu.
Nie zabijajcie (o ile ktokolwiek został ;))
Na razie nie wracam.
Za to Oni tak ;)
Z okazji małego jubileuszu.
Nie zabijajcie (o ile ktokolwiek został ;))
Na razie nie wracam.
Za to Oni tak ;)