8 mar 2017

Epilog (2)

Tina:

                Ta historia musiała znaleźć jakiś sensowny koniec. Co prawda musieliśmy przejść przez niezłe gówno, ale teraz przynajmniej doceniam w 100% to co mam. I kogo mam.
                Jest marzec. Planica. Kto nie kocha Planicy? Ja już się zakochałam na zawsze. Wystarczyło kilka zdjęć Andiego z poprzednich lat i zagroziłam, że jak mnie nie weźmie, to się pogniewamy. I co? Właśnie siedzę sobie na leżaczku, w jednym z hotelowych ogródków i podziwiam piękne góry. Ze skocznią w tle.
                Gładzę swój maleńki brzuch i próbuję przekazać w ten sposób maleństwu całe piękno jakie nas otacza. Chciałam zostać matką i proszę. Jestem w trzecim miesiącu. Tym razem naprawdę. Andi wie, że bym go nie okłamała. Ale dla pewności zabrałam go na ostatnie USG. Niech chłopak zobaczy co stworzył.
                Andreas. Andreas Wellinger. Mój narzeczony. Do tej pory mój brzuch wykręca intensywne fikołki. Oświadczył mi się w walentynki. Oboje nie znosiliśmy tego święta. Do czasu. Zabrał mnie na loty narciarskie. Do tamtej pory nie miałam zbytnio pojęcia co to jest. Ale już wiem. I wiem, że Andi nauczył się latać na nartach. Przynajmniej tak twierdzi jego trener i koledzy. Nie chcę sprawdzać i wiedzieć co było wcześniej…
                Oświadczyny. Stałam na dole tej olbrzymiej skoczni, która zapierała dech w piersiach i przysparzała o zawały serca. Szczególnie przy skoku Andreasa. Ale odzyskał formę. Nie wiem jak to się stało. On sam twierdził, że trenował jak zwykle. Bo tak było. Ale pojawił się ten błysk w oku. Ten, którego mi tak brakowało. Jego mama nie mogła przestać mi dziękować. Że uratowałam jego syna. Ale przecież to nie prawda. On sam się uratował.
                Andreas był wtedy drugi. Miesiąc wcześniej nie kwalifikował się nawet do konkursów. A teraz wygrywał konkursy. Pamiętam jak szczęśliwy podszedł do mnie po konkursie, podsadził, pozwalając objąć go nogami w pasie i pocałował. Na oczach tych wszystkich ludzi. I powiedział, że to wszystko dzięki mnie. W wywiadach też gadał o tym bez przerwy, a potem marudził, że sam wygadał o swoim życiu prywatnym i na siłę szukają o mnie informacji. Ale on mnie chował. Jak najcenniejszą rzecz.
                Kiedy szliśmy ulicą, widząc fotoreportera, nakładał mi kaptur od kurtki i zakrywał twarz swoimi okularami. Po czym przysuwał do siebie i nie pozwalał fotografować. Tym bardziej odbiło mu, gdy dowiedział się, że będziemy mieli dziecko.
                Po powrocie ze skoczni w VIkersund,  Andreas zaprosił mnie na walentynkową ucztę, do naszego pokoju hotelowego, a po kolacji mieliśmy już iść spać, ale on, tak zwyczajnie i po swojemu, wyciągnął mnie z łóżka, klęknął przede mną i wyjął z kieszeni swoich cudownych czarnych jeansów, piękny, delikatny pierścionek z białego złota…

- Tino Kirch. Czy uczynisz mi najdroższa ten zaszczyt i zostaniesz moją żoną?

                Do tej pory mam ciarki na całym ciele, gdy o tym myślę. No bo Wellinger, dojrzały, przystojny facet, klęka przed tobą, w białej, dokładnie wyprasowanej koszuli, czarnych obcisłych rurkach i białych skarpetkach, wyciąga zgrabnie z kieszeni pierścionek, jakby to ćwiczył dobre kilka godzin i wyciąga go w twoją stronę, posyłając Ci najpiękniejszy uśmiech jaki widzisz na świecie.
                Żona. Do tej pory to słowo było abstrakcją. Ale nie z nim. Nie teraz. Ja naprawdę marzę o tym, żeby zostać żoną. Jego żoną. Tą, z którą chce spędzić resztę życia.

- A jak myślisz głupku?

                Wiem. To nie był szczyt romantyzmu. Ale oczy mi podeszły łzami, ścisnęło mi gardło, a z radości chciało mi się beczeć. W dodatku byłam już w ciąży, choć o tym akurat żadne z nas nie wiedziało. I stało się. Przylgnęłam do niego wargami, pozwoliłam mu wsadzić sobie to cudeńko na palec i tak oto stałam się przyszłą panią Wellinger.
                Corni i tata nie mogli się nacieszyć. Oli też z resztą. Pamiętał Andreasa i chciał przyjeżdżać do nas coraz częściej. Corni i Elias przeprowadzili się do Frankfurtu. Elias przyjął pracę u taty i właściwie miałam swoją rodzinę przy sobie.
                Z Andim było podobnie. Rodzina szybko zaakceptowała mnie i nowinę o dziecku. Tym razem nie zwlekał i nie ukrywał tej informacji. Spakował część moich rzeczy i sprytem zawiózł mnie do Weissbach. Przedstawił rodzicom, siostrom i przede wszystkim babci jak należy. Jak swoją przyszłą żonę.
                Wracając do Corni. Jest w drugiej ciąży. Pozazdrościli nam i machnęli Robiemu rodzeństwo. Jest opóźniona dwa miesiące, ale nasze dzieci będą w podobnym wieku. Nie potrafię się nie cieszyć. Zwłaszcza, że Robi wygrał nasze serca.
                O ciąży dowiedziałam się przypadkiem. Przypadkiem powtarzających się, upierdliwych, porannych mdłości i nadpobudliwości Andreasa. Zaprowadził mnie do lekarza i wyszło. Owszem, zapomniałam o tabletkach. Tyle się działo przez święta… Ale trzy dni spędzone we Frankfurcie pokazały mi, jakie cholerne mam szczęście. I jakiego mam cudownego faceta u boku.
- Pięknie wyglądasz, jak tak rozmyślasz… - z rozmarzenia wyrywa mnie gwałtownie głos Andreasa.
- Nie ładnie tak przerywać swojej kobiecie odpoczynek… - podchodzi do mnie i całuje. Dopiero wrócił z odprawy.
- Bez urazy, ale ciągle odpoczywasz…
- Bo mi nie pozwalasz nic robić – oburzam się. Bo taka jest prawda. Nawet okien nie mogę umyć, bo mnie zawieje.
- Masz się oszczędzać i dbać o nasze maleństwo – przykłada dłoń do mojego brzucha.
- Ono wie, że jego matka jest postrzeloną wariatką – chichoczę. Andi podaje mi dłonie i pomaga wstać. Obejmuje mnie w pasie i całuje.
- Najcudowniejszą wariatką na Ziemi – prawda jest taka, że te wszystkie zawirowania pokazały nam, jak silna jest ta miłość. Jak bardzo przypadkowe spotkanie wpłynęło na nasze życia. Przecież to było prawie pięć lat temu. Dwa tygodnie. A jednak połączyło nas coś szczególnego. I wiem, że to na całe życie. Czuję to. Czuję to w każdym jego geście. Nikt nigdy nie traktował mnie, jakbym była jego całym światem. Nikt. Dopiero ten dupek, który stoi przede mną i lekko gładzi mój policzek.
                Czasem spotykają nas rzeczy, o których nawet nie śnimy. Nie wyobrażamy sobie. Ale dzieją się. Jakby były kompletnie zaplanowane. Tam na Górze. Bo nie reprezentowałam sobą nic, a dostałam cudownego mężczyznę i dziecko.  Kto by pomyślał, że ta nierozgarnięta Martina Kirch będzie kiedyś w ciąży? No kto? Na pewno nie moja matka.
                W tej kwestii jednak nic się nie zmieniło. Nadal nie rozmawiamy. I nie wie o Andim, o wnuczku w drodze… Szkoda, bo chciałabym, żeby miało równie kochaną babcię, co dziadka, ale zostaje tylko mój tato. I mama Andreasa.
                Tak więc ta historia ma sensowny koniec. Nie wiem jaką płeć ma nasze dziecko. Chcę tylko wiedzieć, że jest zdrowe i rozwija się prawidłowo. A jak je nazwiemy itd., to już tylko nasz wymysł.


Koniec


*****

I dotarliśmy.
Obiecałam sobie, że epilog pojawi się po Lahti. I jest.
Cudowne Lahti. Najlepsze na świecie (z jednym maleńkim gorzkim momentem, ale już zdążyłam o tym zapomnieć).
Niewiele z Was wytrwało, ale dziękuję. 
Że mimo wszystko zaglądałyście i czytałyście i komentowałyście. 
Bardzo mi miło, że poświęciłyście chociaż chwilkę na przeczytanie i tym bardziej na napisanie.
Dziękuję każdemu z osobna, bo bez ludzi nigdy te wszystkie historie, które napisałam, nie miałyby prawa powstać.
Nie wiem czy powstaną kolejne. Pewnie tak. Bez tego nie można żyć. Ale nie będę ich publikować. Chyba się wypaliłam. Nie umiem zachęcać ludzi i zapraszać do czytania moich wypocin. Ale nie w tym rzecz.
Nie były nigdy doskonałe. Nie są i nigdy nie będą. Miliardy pomysłów, których nie potrafiłam przelać do dokumentu, zniknęły gdzieś w eterze. Zawsze kończyłam historię z zawodem, poczuciem spieprzenia fajnego pomysłu, ale któż jest doskonały? Mimo wszystko jestem dumna z każdego słowa, które napisałam. Bo to część mnie. Czegoś mojego i chyba nigdy nie pożałuję decyzji o pisaniu.
Tyle prywaty. Dziękuję i może do zobaczenia? (Nie wiem co mi może odbić za czas jakiś)
Buziaki :*
czytasz = komentujesz
Bardzo byłabym wdzięczna za wszelakie uwagi.
Zawsze to lepiej, gdy ma się świadomość, czy komuś się podoba czy nie :))